Dziki Gon
Zakochałam się w Gerardzie. Tak, wiem – lesbijka w swojej książce o sobie pisze, że crushuje Wiedźmina. Ale tak jest! W wakacje pojechałam do Łeby i do pracy, a dokładniej do pracy jako animator czasu wolnego. Przez miesiąc zajmowałam się dziećmi w pewnym ośrodku i z koleżanką organizowałam im czas. Ale o tym wyjeździe jeszcze napiszę, bo przywiozłam stamtąd kupę całkiem dobrych historii. Gdy wróciłam to postanowiłam zmitrężyć dorobek całych 30 dni i kupiłam grę, a w zasadzie gry… jedną z nich był właśnie ten wspaniały i osławiony Wiesiek 3. Kto grał ten wie, że warto, a kto nie grał to zachęcam, bo ja go tak bardzo pokochałam, że heteroseksualnie zaczęłam przeglądać Pinteresta i szukać najładniejszych tapet na telefon z Gerwazym (bardzo śmieszą mnie te przeróbki nazw i imion. Bo to takie polskie, że zamiast Gerard z Rivii mówimy Gerwazy/Wiesiek/Siwy itp.). Sens i kwintesencja historii Wiedźmina dotarł do mnie dopiero niedawno. A jak? Zaraz wam opowiem.
Jest grudzień 2023, a ja od
miesiąca biegam. Robię to dla siebie, bo jak każdy w dzisiejszych czasach chce
schudnąć. A ja biegam tak zwanymi interwałami, czyli 3 minuty biegnę, a 3
szybko idę – to pierwsza z informacji jaką musicie wiedzieć, by zrozumieć tę
historię. Druga jest taka, że jestem jak ta kaczka dziwaczka, bo mieszkam nad
rzeczką nieopodal krzaczka. I to dosyć dosłownie. Jest mój dom, a naprzeciwko
niego po kolei: chodnik, droga, chodnik, trawnik, wał, rzeczka (na niej
drewniany mostek), wał i lasek, a potem tory kolejowe. Teraz, wyposażeni w tą
wiedzę, jesteście gotowi do przeczytania historii.
Był niedzielny wieczór… czyli
około 22. Ja ubrana w bieliznę termo aktywną, dresowe spodnie, dwie bluzy,
rękawiczki, komin i czapkę poszłam biegać. Pogoda nawet niezła. Temperatura
około 0oC, śnieg do kostek – topniejący, przelotne opady, Polski grudzień.
Pobiegłam w głąb ulicy i po minucie poczułam, że zaczyna padać deszcz. Ale czy
to mnie odstraszyło? Otóż nie!!!
— Wrócę do domu, założę kurtkę
przeciwdeszczową i będę biegać dalej. — powiedziałam głośno do siebie, bo wokół
ani jednego żywego ducha.
Byłam dwa domy od swojej furtki,
gdy zamarłam. W poświecie lampy, jakieś pięćdziesiąt metrów ode mnie zobaczyłam
trzy ogromne czarne plamy, które na mnie patrzą. Wielkie barczyste psy! Chuj
wie co to: pit bull? Mieszaniec? Te stwory z Igrzysk Śmierci? Pierwsze
co przewinęło mi się przez głowę, to wszystkie tik toki pt. „Co zrobić, gdy
spotkasz lwa na swojej drodze”. Wiecie o co chodzi. W Polsce ciężko spotkać
lwa, ale taka wiedza jest bezcenna dlatego oglądasz cały cykl twórcy (przecież
nie przyznam się, że lubię survival. Nie liczcie na to). W każdym razie
postanawiam nadal się nie ruszać. Analizuję sytuację.
— Zaraza — myślę. — to
nie są psy… to są dziki. I nie trzy, tylko sześć i z osiem małych.
Głos Wiesia w głowie
przypomniał: dziki są groźne, ale lochy (samica dzika) broniące warchlaków,
to jest śmiertelne niebezpieczeństwo.
Wtedy sobie uświadomiłam, że
stoję naprzeciw pewnego końca, a zarazem początku, bo oto stado rekreacyjni
idzie w moją stronę. Tup, tup, tup, tup… raciczka za raciczką, spacerkiem, z
rodzinką.
Powoli przybliżyłam się do najbliższej
furtki - furtki pani Anny – starszej znajomej rodziny, u której nie raz,
dziecięciem będąc byłam zostawiana pod opiekę. I dzwonie, aby mi otworzyła. Nie
otwiera. Dzwonie jeszcze raz i jeszcze raz. Dziki coraz bliżej. Dzwonię i
dzwonię i słyszę chrumkanie. Spojrzałam na płot i nie wiem, czy przeskoczę czy
nie. Wyciągam telefon, wykręcam do mamy:
— Mamusiu, tylko się nie
denerwuj.
— Co żeś zrobiła? — na te słowa
mama zawsze się uaktywnia.
— Mamusiu, po wale idą dziki…
— JEZUS MARIA!!! DZIKI IDĄ NA KASIĘ!!!
Igor bierz łopatę ratuj ją.
Gdzieś w tle głos szwagra:
— Niech przez płot przeskakuje!
Zrobiłam zamęt w domu w trzy
sekundy. Nowy rekord?
— Mamusiu, jestem przy furtce
pani Anny, proszę cię. Zadzwoń do niej. Niech mi otworzy. — rozłączyłam się.
Poczułam, że podświadomie
przyciskam się do metalowych prętów płotu, tak jakbym chciała się w nie wtopić.
A dziki już dziesięć metrów ode mnie.
Słyszę lekki zgrzyt.
— Kim pan jest i czego chce? —
To Pani Anna jak anioł jakiś w różowym sweterku, wystaje ze swojego okna i z
zaciętym spojrzeniem patrzy na mnie.
— Pani Anno! — Krzyczę do niej
całkowicie zapominając o tym, że dziki też mają uszy. — To ja! Kasia, wnuczka
Bożenki Pogornikowej. Proszę mnie wpuścić, bo tu są dziki!
— Kto? Kto? — i nie wiem, czy
pyta kto tu jest, czy kto pyta. Powtarzam całość.
— To Kasia od Pani Pogornikowej!
Sąsiadka. Tu są dziki! Proszę mnie wpuścić.
Pani Anna rozejrzała się.
— Ło... Jezusie! Kasiunia! Tu są
dziki! Już biegnę!
Gdy się schowałam, od dzików
dzieliło mnie zaledwie 3 metry. Do dziś zastanawiam się, czy były mną
zainteresowane czy nie, ale nie zamierzam już tego sprawdzać.
U pani Anny siedziałam 15 minut,
a potem przyszedł mój tata z pomarańczową łopatą do śniegu i szwagier z kijem
od szczotki i gazem pieprzowym. Podziękowałam pięknie pani Annie i z eskortą
wróciłam do domu. Tydzień bałam się chodzić biegać, ale w końcu się przemogłam.
Tyle, że teraz rozglądam się i patrzę czy coś nie chodzi po moim wale.
Od tamtego wieczora nazwa Dziki
Gon nabrał zupełnie nowego znaczenia…
Komentarze
Prześlij komentarz