Latające Ryby

 


Właśnie zmitrężyłam trzy lata nauki na uniwersytecie i sprawdziłam coś na Wikipedii. A tak naprawdę żartuję. To medium na studiach jest bardzie powszechne niż kiła w średniowiecznym burdelu. W ramach usprawiedliwienia powiem, że zrobiłam to dla Ciebie (zastanawiam się czy czytasz tę książkę sam czy w towarzystwie rodziny. Na szczęście zwracanie się w formie mnogiej minęło wraz z końcem PRL-u, więc niech tam zostanie…, chyba że wróci. A jeśli nawet wróci, to ta książka w pierwszym rzucie zostanie spalona na wielkim stosie pod Pałacem Kultury w Warszawie. Chociaż… to byłoby wielkie wyróżnienie! Wyobraź to sobie. Za sto lat na neowikipedii pod moim nazwiskiem: „Jej książka została rytualnie spalona. Dzieło zachowało się, bo najodważniejsi ryzykowali życie, by ocalić zbiory opowiadań. Wielu zginęło lub zostało zesłanych na Sybir.” – oczywiście przesadzam. Nie życzę sobie ani innym takiego losu. Tym bardziej, że w tabeli obok tej informacji widniałaby data mojej śmierci).

Ryby, o których chciałam wspomnieć to ptaszorowate lub ptaszory lub po prostu ryby latające. Żyją na Oceanie Indyjskim, Spokojnym i Atlantyckim, czyli bardzo daleko od Polski, a jeszcze dalej od Częstochowy. Trochę niżej czytam: „Przy odpowiednich warunkach pogodowych oraz sile wiatru ich maksymalna prędkość może osiągnąć nawet 90 km/h. Szybowanie w powietrzu może trwać około 10 s.”[1]. Ciekawe prawda?

Ale dlaczego o tym mówię?

Gdy miałam 5 lat utopiłam pierwszą welonkę… (tak mi się skojarzyło z Madagaskarem 3). Tak naprawdę, to od zawsze kochałam łowić ryby. W wakacje większość czasu spędzałam na wsi pod Częstochową. Tam znajdowało się królestwo mojego taty, czyli 7 folii, w których, po dziś dzień hodujemy kwiaty. Taki rodzinny biznes. Oprócz domków dla kwiatków znajduje się tam też mój drugi dom i staw. Zbiornik wodny - nie za duży, nie za mały, ale wystarczający, by się w nim pokąpać, popływać na łódce i przysłowiowo zamoczyć kija – czyli powędkować. Korzystałam z tego, ile wlezie w wakacje. Wędkowała, jeździłam na rowerze i grałam w badmintona z sąsiadką z naprzeciwka.

Oczywiście jeśli ma się działkę, to organizuje się na niej grille. Moja rodzina nie stanowiła tutaj wyjątku. Miałam 5 może 6 lat, kiedy rodzice zorganizowali pewien spęd ludności po latach, czyli tata zaprosił swoich kolegów ze szkoły. Oczywiście było ognisko, kiełbaski, pieczonki i… wędkowanie. Pan Marian – świetny i zabawny gość, który swata mnie ze swoim synem (i tak go lubię), stwierdził, że będzie najlepszym wędkarzem imprezy i przyniósł spławiki do łowienia w nocy. To było coś! Kupione za 25 złotych za sztukę na rynku w Kłobucki spławiki, charakteryzowały się tym, że do górnej części dało się włożyć patyczek fluorescencyjny!

Gdzieś w okolicach 6 flaszki na 5 chłopa (czyli w połowie imprezy) w pełnej ciemnicy ktoś zaczął krzyczeć:

— Ryba! Ryba! Branie!

Oczywiście tylko pan Marian miał te fikuśne spławiki i tylko jego wędki były zarzucone, więc on i stadko dzieci pobiegło patrzeć jaka bestia wzięła za haczyk (ja z nimi, a wiązało się to dla mnie z wielkim wysiłkiem ponieważ, trzeba było zanurzyć się w prawie zupełną ciemność. Daleko poza obręb światła ogniska. A ja najbardziej na świecie boje się ciemności). Walka pomiędzy rybą, a panem Marianem nie była długa i tak wyczerpująca jak u Ernesta Hemingwaya, zatem jeśli chcecie poczytać o tego typu pojedynkach do odsyłam was do niego. Ważniejsze jest to, co działo się później (Jeśli ktoś jest osobą o słabszych nerwach lub wege, to proszę nie czytać!).

Kojarzycie te karuzele w wesołym miasteczku, które mają siedziska na sznurkach i czym szybciej się kręcą tym wyżej unoszą ludzi nań siedzących? To samo pan Marian zrobił z karpiem, którego złowił (On bawił się świetnie, karp dostał choroby morskiej).

— Uciekajcie! Latająca ryba!

Dzieciaki jak wystraszony narybek rozpierzchły się na wszystkie strony, a ja jak ćma pobiegłam w stronę światła.

I widzę to ognisko i już słyszę roześmiany głos mojej mamy i już wiem, że… jeb! Mocne uderzenie zwaliło mnie z nóg. Tak… to była TA ryba. Upadłam z łoskotem na trawnik i nim zorientowałam się co się stało ogarnęła mnie ciemność. Na prawo-ciemno, na lewo – ciemno, a nade mną gwiazdy. Pamiętam, że bałam się ruszyć. Że koszulka była mokra od osiadłej na trawie mgły, a na twarzy miałam maź z ryby, która spłynęła do ust i że ta maź była niesmaczna. I tak leżałam i leżałam, aż w pewnym momencie…

— A gdzie jest Kasia? — zapytała w oddali moja mama.

Nie zastanawiałam się. Ruszyłam w stronę mamy i rzuciłam się w jej ramiona. Chciałam jej opowiedzieć, o tym, że ryba i że się bałam i że mają kupić dużo żarówek, bo ja nie lubię ciemności, ale nie zdążyłam, bo…

— Kasia, nie przytulaj się do mnie! Śmierdzisz rybą. Idź umyć ręce.

Na rodzicielce zawsze można polegać. A ja dowiedziałam się że i w Polsce ryby latają. Tyle, że trzeba im trochę pomóc.



[1] https://pl.wikipedia.org/wiki/Ptaszorowate

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Początek, czyli prolog

Tastament